Magota zaproponowała, żebym napisała Wam, jakie książki darzę sentymentem i dlaczego. W pierwszym odruchu pomyślałam: nie mam. Przecież wszystkie książki są dla mnie w jakiś sposób szczególne. Jedyne i niepowtarzalne.
Jednak po głębszym zastanowieniu w moich wspomnieniach odszukałam kilka… no dobra, niech Wam będzie, kilkanaście. Są to książki, do których jeszcze z przyjemnością powrócę, chociaż pewnie nieprędko, ponieważ nowe, inne książki, kuszą równie skutecznie, co tamte dawno temu przeczytane.
Zacznę może od książki, którą przeczytałam sama, bez niczyjej pomocy. To pierwsza historia książkowa, przy której uroniłam łzę (ba! i to niejedną), zżyłam się z książkowym bohaterem, nawet bardzo. A jest nią oczywiście:
Kolejną jest zimowa, baśniowa powieść, która bardzo kojarzy mi się z Bożym Narodzeniem. Może dlatego, że przyniósł mi ją Aniołek, w pewne święta. A ja bardzo chciałam, żeby przyszedł do mnie jeszcze raz i przyniósł inne książki, bo największą frajdę sprawiało mi, kiedy pod choinką dostawałam książki. Nikt mi nic nie mówił, kiedy oddalałam się od stołu, żeby „poczytać prezenty”.
PS. Zdradzę Wam w tajemnicy, że zawsze (kiedy usłyszę słowo Narnia) mam przed oczami ilustrację: fauna maszerującego po skrzypiącym śniegu.
Trzy pierwsze tomy Harry’ego Pottera, ale tak naprawdę uwielbiam całą serię (chociaż całość przeczytałam ze 3 lata temu. Sama się dziwię, że nastąpiło to tak późno). Wybrałam trzy pierwsze części, dlatego że to właśnie z nimi byłam na bieżąco, i to one umilały mi czas podczas choróbska. A muszę się Wam przyznać, że lubiłam chorować, bo mogłam czytać bezkarnie. Mogłam też oglądać filmy na VHS-sie, wypożyczone przez mojego Tatę z wypożyczalni. Te czasy już nigdy nie wrócą. A szkoda!
Następna historia to odzwierciedlenie mojego chłopięcego wcielenia, które skrywałam gdzieś głęboko. A książka poniżej to było swego rodzaju rozkoszowanie się po cichu moim drugim „ja”. Jakoś nie lubiłam chodzić w spódnicy 😉
Natomiast seria książek Lucy Maud Montgomery nie pozwoliła mi jednak być do końca chłopczycą 😉 Kochałam Anię Shirley. A najbardziej wtedy, kiedy zabierała mnie do swojego świata, który wydawał mi się bliski, a zarazem odległy. Z jednej strony chciałam być taka jak Ania, z drugiej – nie mogłam jej zrozumieć. Kocham ją za tej rude włosy, setki pomysłów. Do tej serii chcę powrócić – ciągle to sobie powtarzam. Mam nadzieję, że w końcu mi się to uda.
Drugą taką serią jest Jeżycjada i do niej też się rwie moje serce. Bardzo mam ochotę przeczytać całość i nadrobić te najnowsze tomy. A moim marzeniem jest zebrać wszystkie części, ponieważ podobnie jak Harry Potter umilała mi wszelkie choróbska. Jeżycjada to jedna z nielicznych serii, która – mam wrażenie – nigdy się nie zestarzeje. Zawsze będzie przekazywała dobre wartości. A kiedy myślę o Jeżycjadzie od razu mam przed oczami poniższą okładkę:
Od niej zaczęła się moja przygoda z M.V. Llosą. To była tak niepokojąca książka, która zbudziła mnie nocy i nie pozwoliła spać. Musiałam ją skończyć czytać. I nie było ważne to, że na zajęciach będę wyglądała jak ZOMBIE 😉
Ta magiczna książka oderwała mnie od notatek, skradła czas przeznaczony na uczenie się do sesji. Zamiast uczyć się do kolokwiów i egzaminów do późna czytałam tę magiczną i klimatyczną opowieść.
PS. Sesja i tak była zaliczona, studia już dawno skończone 😉 Zatem wcale mi nie żal, że zarwałam noc dla tej książki, a nie dla podręcznika 😉
A Wy, jakie książki darzycie sentymentem? Które skradły Wasze serca i dlaczego?