Umościwszy się na sypialnianym łóżku, zagłębiłam się w lekturze Twardych parapetów Maćka Bielawskiego. Chciałabym rzec, że było mi wygodnie: sielsko i anielsko, ale coś mnie uwierało w pośladki. Czułam się dziwnie, momentami było mi nawet niewygodnie. Wydawało mi się, że siedziałam na twardym parapecie. Może to dlatego, że przypomniały mi się nie tylko czasy, które już nie wrócą, lecz także te chwile, o których nie chciałabym pamiętać. Choć przyznać muszę, że „z tego parapetu” – przez to osiedlowe, świdnickie okno – mogłam zobaczyć naprawdę wiele. I nie żałuję, choć protagoniście momentami współczułam.