Literatura kobieca, obyczajowa sprzedaje się dobrze. Ma nieść nadzieję, dodawać otuchy, przy niej można odpoczywać. Ale którą wybrać, kiedy w księgarniach na półkach widzimy ciągle podobne okładki, zwykle z twarzą kobiety? Idealnej recepty nie ma, jak zwykle kieruję się nosem, a może bardziej intuicją, która rzadko mnie zawodzi. Przy wyborze weekendowej lektury też jej „posłuchałam”.
Tym razem od Prószyński i S-ka otrzymałam egzemplarz do recenzji książki obyczajowej, która napełnia optymizmem, choć ociera się o tematykę śmierci, choroby. Ale nie tylko! Jest to też historia o miłości, dzieciństwie, relacjach rodzinnych, porażkach życiowych, marzeniach.
Dzień cudu Wioletty Sawickiej wpasowuje się w klimat słodko-gorzkich historii o uczuciu. Dla mnie momentami była to opowieść przesłodzona (bo jak wiecie nie jestem fanką romansu). Winą za to mogę obarczyć Piotra – męską postać, trochę kluchowatą, czasem rozmemłaną i pogubioną. Choć gdyby się tak zastanowić, może kreacja bohatera jednak była uzasadniona, zważywszy na okoliczności, w jakich go poznajemy. Nie zmienia to jednak faktu, że chciałam go za uszy wytargać nie raz i nie dwa.
Autorka napisała powieść balansującą pomiędzy przeszłością, która ciągle daje o sobie znać, a przyszłością, która jest jedną wielką niewiadomą. Mamy w niej ciekawe postaci – na pewno jakieś, co dobrze rokuje. Mamy mnóstwo wątków, wiele zwrotów akcji.
Podczas lektury kotłowało się we mnie wiele emocji. Zarówno tych dobrych jak i złych. Jedno jest pewne, to wiarygodna relacja z życia, dobrze zaplanowana, ubarwiona, trochę taka bajkowa (bo nie zabrakło w niej motywu rycerza na białym koniu).
Mnie jednak najbardziej spodobały się fragmenty o rodzinie Hanki. Tak przejmująco, poważnie i dosadnie zostały opisane, że wczułam się bardzo szybko w położenie tejże dziewczyny. A to tylko dowodzi tego, że Wioletta Sawicka ma charakter i potrafi tworzyć życiowe historie, nieobojętne czytelnikowi.
Polecam miłośniczkom gatunku, kobietom, które uwielbiają powieści wielowątkowe o życiu, codziennych problemach, miłosnych perypetiach.
PS. I, ja wiem jestem dziwna, liczyłam jednak na inne zakończenie. Mniej optymistyczne i podobno takie miało być. Ciekawe, jaką wizję miała Wioletta Sawicka, by zakończyć opowiadaną historię.
A Wy lubicie takie powieści? Wolicie happy endy czy może tragiczne zakończenia.