Witajcie w ten całkiem niezły wtorek (no, ja mam nadzieję, że taki będzie;))!
Czuję, że staję się coraz bardziej wybredna, jeśli chodzi o literaturę. Kiedyś zadowoliłaby mnie byle jaka powieść. Teraz potrzebuję czegoś więcej niż oklepane motywy, które znajdziemy w prawie każdej powieści obyczajowej. A już tragedią dla mnie jest, kiedy pół fabuły a nawet całą odgadnę, zanim jeszcze skończę czytać.
Coraz częściej zastanawiam się też, w jakim kierunku zmierza nasza rodzima literatura. Nie umniejszając naszym krajowym autorom, którzy potrafią pisać naprawdę zajmujące powieści, odnoszę wrażenie, że karmi się nas papką. Wszystko musi być do bólu komercyjne, inaczej nie jest zjadalne. Dobre opowieści giną w tłumie „byle jakości”. Wmawia się czytelnikowi, że kolejna babska powieść to jest ta lektura, której potrzebujemy. To jest to, co powinniśmy czytać. OK. Nie twierdzę, że nie jest nam ona potrzebna. Ale 90% rynku wydawniczego zalana jest prozą kobiecą albo, o zgrozo, powieściami greyopodobnymi.
Zastanawia mnie również następująca rzecz. Dlaczego dochodzi powoli do takiego paradoksu, że wszyscy piszą – a nie ma kto tego czytać. Pisze każdy, czy potrafi to robić, czy też nie. I choć w tłumie takich samych powieści, znajdziemy perełki, to te ostatnie marnie się sprzedają. Dlaczego czytelnicy wolą kolejną powieść o miłości, która rodzi się gdzieś w domku na wsi niż powieść mniej komercyjną może odrobinę lepiej napisaną, ale przede wszystkim nie wtórną?
I nie zrozumcie mnie źle. Nie mam nic przeciwko powieściom lekkim, obyczajowym, które są tak zwanymi „czasoumilaczami.” Ale dlaczego na litość boską ciągle odnajdujemy te same motywy, te same schematy, podobne (ba, powiedziałabym raczej, że niemalże identyczne) historie? Zmieniają się tylko bohaterowie. I dlaczego do druku dopuszcza się powieści źle napisane? Dlaczego wydawcy, którzy wpływają na nasz gust czytelniczy wydają miałkie historie miłosne? Czy my czytelnicy nie zasługujemy na to, by potraktować nas wyjątkowo, by dać nam opowieści fascynujące, intrygujące, które mile nas zaskoczą? Przecież na gust czytelniczy można wpływać. Można ludzi przyzywczajać do powieści dobrze napisanych, nawet lekko – ale porządnie.
Nie uważam również, że li i jedynie mamy czytać literaturę wysoką czy klasykę. Ale dlaczego dajemy się zadowalać czymkolwiek? Dlaczego nie protestujemy, kiedy do księgarni trafia powieść na niskim poziomie? Dlaczego wmawia się nam, że na coś lepszego jesteśmy za głupi, że nasze mózgi nie pojmą bardziej złożonych zdań? Czy musimy czytać tylko powieści napisane językiem na poziomie gimbazy?
A Wy co myślicie? Jakie macie wrażenia?
2 komentarze
Najgorsze jest to, że nie ma żadnych „oznakowań”. Gdyby na książkach był znaczek „fastfood” „instant” „slow food” itp człowiek wiedziałby po co sięga. Nie ma etykiet czy książka zawiera konserwanty, ulepszacze, barwniki czy też jest produktem (w ilu procentach?) naturalnym.
Kiedyś po marce wydawnictwa można było rozpoznać po jakiego typu książkę się sięga. Teraz to samo wydawnictwo wydaje i kładzie obok siebie na półce i perełkę, i chłam, i papkę, i truciznę.
Okładka też niewiele powie o rzeczywistej treści. Zresztą kwestia okładek to temat na osobną dyskusję pt. „schlebiać gustom czy je kształtować?”
A notka? Jak napisać dobrą notkę, aby nie zawierała spoilerów?
Nie ma więc nic, po czym można poznać po co się sięga (może poza nazwiskiem autora, ale skoro piszą miliony… Łatwo przeoczyć coś dobrego, łatwo dać się nabrać na produkt książkopodobny napisany przez istotę pisarzopodobną.)
Jest to wielki problem i dla czytelnika i dla autora.
Dokładnie tak
Są debiutanci, którzy piszą tak, jakby to robili od zawsze. Są też i tacy, którzy nie powinni nawet zaczynać. Są pisarze, którzy piszą świetnie, ale za pisarzy nie uchodzą. Teraz wszystko musi się sprzedać ;/ Nieważne, że to setna czy tysięczna historia taka sama, Pcim zmieniony na Srim, a Fela na Helę.
Najgorszy jest brak tych oznakowań 